niedziela, 4 października 2015

Syndrom Everetta: Ulysses - Jarosław Ruszkiewicz

"Syndrom Everetta" to cegła. Książka ma ponad sześćset stron większego formatu i trzeba być przygotowanym na poświęcenie więcej niż dwóch wieczorów. Niektórych może to odstraszyć już na wstępie, ale nie ma co się zniechęcać. Warto dać książce szansę, ponieważ jest co czytać i czym się zachwycać.
Spotkałam się już z wzmianką, że lepiej odpuścić sobie tylną okładkę i niestety muszę się zgodzić. Od razu powiem, że jeśli ktoś chce zachować pewien element zaskoczenia, niech lepiej nie czyta informacji z tyłu, z prostego powodu, zdradza ona trochę za dużo. Jeśli ktoś jest zdecydowany sięgnąc po tę cegłę, niech lepiej pominie blurb i od razu zabierze się za czytanie.

Czterdzieści tysięcy lat temu starły się dwie potężne cywilizacje. Arnvallia, niegdyś potężna i nieprawdopodobnie zaawansowana technologicznie cywilizacja, została obrócona w perzynę. Pozostała jedynie garstka ocalałych pod dowództwem komandora Aroaliona. Pragną znaleźć miejsce, w którym mogliby się ukryć przed wrogiem i zachować cześć swojej dawnej doskonałości. Po tym krótkim wprowadzeniu przenosimy się na Ziemię dwudziestego pierwszego wieku, niebezpiecznej, pełnej intryg oraz tajemnic.

Musze przyznać, że powieść jest bardzo złożona, nie wiem czy to zaleta czy wada, w zależności co kto lubi. Choć książka zaczyna się jak space opera, gdzie dwie strony konfliktu toczą bitwę, to po około czterdziestu stronach akcja przenosi się na Ziemię. Mimo to ciężko było mi przebrnąć przez początek, który nieco mnie zniechęcił, pełen był specyficznych zwrotów i słownictwa niezrozumiałego dla kogoś, kto nie jest tematem zainteresowany.

W trakcie czytania rzuca się w oczy mnogość bohaterów. Jest ich sporo, i choć mogłoby się wydawać, że łatwo się pogubić to jednak są charakterystyczne i łatwo je rozpoznać. Każdy ma swój specyficzny styl oraz język, którym się posługuje. Mimo to nie jest to typ bohaterów, do których można się przywiązać, a każda postać to kolejny przeskok, co nieco komplikuje i mota czytelnika. Choć miło śledzić historię z kilku perspektyw, to ciągłe przeskoki stawały się nieco męczące.

Jarosław Ruszkiewicz buduje wszystko krok po kroku, starając się zachować i ukazać najmniejsze detale, dlatego powieść obfituje w liczne rozlegle opisy, nie zawsze potrzebne, co miejscami może stać się nieco nużące. Niektóre fragmenty czytałam z przymusu, inne pomijałam, a przy pozostałych potrafiłam stracić wątek. To jest chyba największy zarzut, jaki mogę postawić. Wiąże się z tym również obszerne wprowadzenie liczące sto stron.

Debiut Ruszkiewicza wypada całkiem dobrze. To absorbująca historia, niepozbawiona minusów, ale z pewnością dopracowana pod wieloma względami. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Fanom gatunku z czystym sercem polecam pozycję, nie powinni się zawieść.

4 komentarze:

  1. Hm... nie jestem do końca przekonana. Jednak może dam jej szansę? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że warto dać tej książce szansę, bo autory wykonał kawał dobrej roboty :)

      Usuń
  2. Coś mi się zdaje, że to moje klimaty :) Uwielbiam złożone powieści, kiedy jest dużo bohaterów i jeszcze więcej wątków, wtedy czuję, że coś się dzieje i jest co śledzić. Po "Syndrom Everetta" sięgnę, kiedy tylko zdarzy się okazja, szczególnie, że polski autor, trzeba wspierac naszych ;P

    OdpowiedzUsuń
  3. Brzmi interesująco, lubię takie książki, ale obecnie nie mam ochoty na taką powieść. :| Kiedyś przeczytam, ale kiedy...? Nie wiadomo. :P

    OdpowiedzUsuń